["Ja tu tylko sprzątam": recenzja] Piotr Bratkowski, Gdy zabrakło aniołów
Gdy czyta się dziś publicystykę zmarłego pięć lat temu Jana Walca, to właśnie uderza najbardziej: nieprzewidywalność.
Czytając polską publicystykę ostatnich lat, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że jest ona niemal absolutnie przewidywalna. Ekscesy, owszem, zdarzają się - gdy np. Adam Michnik weźmie w obronę Radka Sikorskiego lub wezwie do nieobejmowania rządowego stanowiska Hannę Suchocką; albo gdy Piotr Wierzbicki zaatakuje antyeuropejskie i ksenofobiczne lęki obozu, który do niedawna zwykło się nazywać ROP-owskim. Ale to właśnie ekscesy; w zasadzie biorąc jakąś gazetę do ręki, z góry wiadomo, w jakim duchu skomentuje ona którekolwiek, będące akurat przedmiotem debaty, wydarzenie.
I nie dotyczy to jedynie polityki. Przynależność do danego obozu kształtuje w jakimś sensie całość widzenia świata - od ekologii, poprzez poezję Wisławy Szymborskiej, po kwestie wychowania młodzieży.
Gdy czyta się dziś publicystykę Jana Walca, zmarłego pięć lat temu 10 lutego 1993 r. w wieku zaledwie 45 lat, to właśnie najbardziej uderza: nieprzewidywalność. Począwszy od kwestii najbardziej elementarnych - tematycznych i językowych. Bo jeśli się wie, że Walc był badaczem twórczości Adama Mickiewicza i bierze się do ręki jego tekst zatytułowany cytatem z "Dziadów" - "Nie znałeś, Panie, litości" - to można by naiwnie oczekiwać, że ma się przed sobą studium "mickiewiczologiczne". Tymczasem jest to tekst o głośnym w latach 70. procesie prokuratora Rozwensa, który najpierw dał się poznać jako aktywny uczestnik kampanii opluskwiającej działaczy opozycji demokratycznej, a wkrótce potem nieumyślnie zastrzelił wiejskie dziecko.
A z drugiej strony wiedząc, że Walc był w czasach PRL opozycyjnym publicystą i przeglądając książkę, w której autor co i raz kpi z hasła o "jedności moralno-politycznej narodu", można się spodziewać, że to pamflet na epokę gierkowską. A to "Architekt Arki", książka o Mickiewiczu. Bo też był Walc człowiekiem rozmaitych zainteresowań i zatrudnień. Urodzony w 1948 r., jako student trafił do więzienia po wydarzeniach marcowych. Ukończył polonistykę i w pierwszej połowie lat 70. był publicystą "Polityki". Z ówczesnej "Polityki" było dalej do rodzącego się właśnie ruchu opozycji demokratycznej niż z większości innych miejsc w Polsce. Walc jednak przebył tę drogę błyskawicznie - wyrzucony z"Polityki" za podpisanie któregoś z listów protestacyjnych tamtej doby. I wszedł w ruch opozycyjny całkowicie - był w jednej osobie publicystą, redaktorem i drukarzem prasy "drugoobiegowej", wykładowcą "Latającego Uniwersytetu", działaczem Biura Interwencji KOR.
A jednocześnie, w 1977 r., obronił pracę doktorską. O twórczości Tadeusza Konwickiego.
W reportażu Walca "My, Wolna Wałkowa", swoistym peanie na cześć niezależnej aktywności, jest scena znamienna. Właściciel lokalu, w którym Walc wraz z kolegą mają wydrukować kolejny numer "Biuletynu Informacyjnego KOR", stary wilniuk kieruje ich do "świronu". Kolega Walca nie rozumie, Walc przecież wie, co to "świron". Wie, bo to słowo z książek Konwickiego. Tak oto autor przeistacza drukowanie "Biuletynu" w działalność godną kart wielkiej literatury polskiej. Więcej - wpisuje działalność opozycji demokratycznej doby schyłkowego Gierka w kulturowy ciąg polskich konspiracji i zrywów narodowych.
Banałem jest stwierdzenie, że w czasach PRL życie literackie toczyło się niejako w zastępstwie życia publicznego. Miało to konsekwencje - wśród ludzi urodzonych w latach 40. i 50. wielu było takich, którzy wybierali literaturę jako zajęcie podświadomie zastępcze. Świadczą o tym ich późniejsze biografie: polityków, dziennikarzy.
Jan Walc prawdopodobnie musiał trafić do opozycji nie tylko z racji poglądów, ale także za sprawą temperamentu - organicznie polemicznego. Już jeden z pierwszych jego tekstów wywołał skandal; tak miało być potem aż do końca (książkę "Architekt Arki" prof. Ryszard Przybylski nazwie aktem "chuligaństwa" i "dzikiego barbarzyństwa", zaś jej autora ochrzci mianem "Stana Tymińskiego polonistyki"; autora bronić będzie Wiktor Woroszylski).
Ale uważny czytelnik owego pierwszego "skandalicznego" tekstu Walca łatwo dostrzeże w nim, żeby tak rzec, niewspółmierność pomiędzy przyczyną a skutkiem. Przyczyną była wydana w formie książki praca doktorska pewnej pani o XlX-wiecznych salonach literackich. Walc, cytując, udowodnił tyle, że była to praca toporna stylistycznie i bardzo niechlujnie przygotowana do druku. Przekonywał wszakże, że praca jest czymś więcej: dowodem skandalicznego nieuctwa autorki. A nie ulega wątpliwości, że doskonale zdawał sobie sprawę, iż koronny dowód na rzecz tej tezy - przypisanie autorstwa "Balladyny" Mickiewiczowi - był właśnie niechlujstwa efektem.
Zaś cały atak Walca na ową prace napisany był z taką pasją, jakby od jakości owego doktoratu zależały losy świata.
Tak wielki impet polemiczny musiał znaleźć godniejszy siebie przedmiot ataku niż polonistyczne niechlujstwa. I znalazł: przeciwnikiem Walca stał się system komunistyczny.
W tekstach publicystycznych Walca z okresu korowskiego jedno rzuca się w oczy: pisze je człowiek szczęśliwy. Człowiek, który znalazł się po właściwej stronie, z właściwymi ludźmi. Nie tylko wspomniana "Wolna Wałkowa", także wiele innych ówczesnych tekstów to apoteoza etosu dysydenta.
A przecież teksty te spotykały się z odzewem polemicznym ze strony innych dysydentów. Walcowi zarzucano, że sprzeniewierza się owemu etosowi, przejmując od przeciwnika politycznego metody polemiczne (choćby przy okazji wspomnianego procesu prokuratora Rozwensa). A zarazem - że sławiąc dysydencki etos, okazuje pogardę tym wszystkim, których nie stać na gest heroiczny. To paradoks: po pierwsze dlatego, że był to zarzut tożsamy z zarzutem stawianym Piotrowi Wierzbickiemu - autorowi "Traktatu o gnidach" dla którego publicystyki Walc miał od początku wyjątkowo mało serca i oceniał ją niezwykle krytycznie. A po drugie dlatego, że Walc zaczyna w tym okresie pisać szkice, które później złożą się na "Wielką chorobę" - pomyślaną jako swoista polemika z "Dziejami honoru w Polsce" Adama Michnika.
"Wielka choroba" to "dzieje pogardy w Polsce", pogardy okazywanej zwykłym ludziom przez intelektualistów. Aby ją napisać, Walc radykalnie zreinterpretował historię literatury polskiej: zarówno Konrad z III części "Dziadów", jak doktor Judym z "Ludzi bezdomnych" to postaci w zamyśle Mickiewicza i Żeromskiego negatywne - właśnie wcielenia inteligenckiej pogardy wobec ludu.
Paradoksów jest zresztą w ówczesnej publicystyce Walca - gdy spojrzy się na nią z dzisiejszego punktu widzenia - więcej. Paradoksalna okaże się jego polemika z głośnym manifestem dysydenckim, "Siłą bezsilnych" Havla. Walc stwierdza wówczas, że Havlowski postulat "życia w prawdzie" jest dla dysydentów zbyt minimalistyczny; grozi pięknoduchowskim zaniechaniem troski o skuteczność działania. W latach 90. Walc będzie w swej publicystyce bardzo często ów postulat przywoływał; by wypomnieć dawnym dysydentom (m .in. Adamowi Michnikowi), że mu się sprzeniewierzyli - w trosce o skuteczność działania, że politycy wzięli w nich górę nad intelektualistami. Pierwsze pęknięcie owej zjednoczonej "krainy dysydenckiej" objawi się w pisarstwie Walca w okresie «pierwszej "Solidarności" lat 1980-81. A raczej objawi się później, ale za sprawą tego właśnie okresu.
Obrazuje je najpełniej tekst znany jako "List do Włodzimierza Marta" (pseudonim redaktora podziemnego kwartalnika "Krytyka"). Tekst był publiczną odpowiedzią Walca na propozycję napisania recenzji z "Roku w trumnie" Romana Bratnego, którego pisarstwem i drogą życiową - Walc zajmował się już wcześniej. Autor "Listu..." wyjaśniał, dlaczego tym razem o Bratnym nie napisze. Tłumaczył, że jest to zbyt łatwe intelektualnie, że nie chce "przywalać" Bratnemu, gdy robi to każda podziemna gazetka. Bratnemu nie "przywalił", "przywalił" natomiast w "Liście..." absolutnej świętości, jaką stanowiła na łamach prasy podziemnej "Solidarność" lat 1980-81. Miał do niej dwie podstawowe pretensje. Pierwszą, że wśród działaczy i piewców związku (zwłaszcza tych ze środowiska inteligenckiego) znalazło się wielu biernych wcześniej, by nie rzec konformistycznych, obywateli PRL, którzy przyłączyli się do oporu wobec systemu, gdy już "było wolno". A druga pretensja sprowadzała się do tego, że ci bierni właśnie, z racji własnych kompleksów biograficznych i by nie rozdrażniać władz, zepchnęli na boczny tor przedsierpniowych opozycjonistów ze środowiska korowskiego. Ludzi, którzy mieli i mandat moralny, i niezbędne kwalifikacje, by kierować związkiem.
"List do Włodzimierza Marta" został odebrany jako wyraz frustracji (których zresztą Walc nie ukrywał) zawiedzionego i nie docenionego kombatanta; w takim duchu polemizował z Walcem wiceprzewodniczący podziemnej mazowieckiej "Solidarności" Wiktor Kulerski.
"List..." był znamienny dla publicystyki Walca z prasy podziemnej lat 80. Coraz rzadziej przedmiotem jego polemik staje się - jako zbyt oczywisty cel - rządzący system. Coraz częściej jest to krytyka "potocznego rozumu" - solidarnościowego czy podziemnego. Krytyka łatwych uniesień zbiorowych, owczych pędów, pozornej odwagi, schlebiania powszechnym gustom.
Walc - piewca ruchu dysydenckiego lat 70. - staje się w następnej dekadzie w coraz większym stopniu krytykiem własnego środowiska.
Napisałem na wstępie, że publicystyka Walca była nieprzewidywalna. W największym bodaj stopniu dotyczy to tej najświeższej, pisanej już po upadku PRL.
Zaryzykuję twierdzenie, że nie było w Polsce lat 90. drugiego publicysty, który jednocześnie angażował się w kampanię przeciwko ustawie antyaborcyjnej i przeciwko zaniechaniu dekomunizacji. Publicysty, który systematycznie atakował Adama Michnika - i za stosunek do byłych komunistów, i za uległość wobec Kościoła, i za zbyt długą wiarę w Lecha Wałęsę - lecz gdy jego ataki podchwytywali np. Jarosław Kaczyński czy Piotr Wierzbicki, natychmiast atakował właśnie ich.
Był przeciw Balcerowiczowi. Przeciw Mazowieckiemu. Przeciw Wałęsie. Przeciw klerykalizacji życia, za lustracją i dekomunizacją. Oprócz Jacka Kuronia jedynym pozytywnym bohaterem Walca z polskiej sceny politycznej jest Zbigniew Bujak - do czasu, gdy nie "spoufali się z Kiszczakową".
Obraz Polski początku lat 90., jaki wyłania się z tych tekstów, jest zupełnie inny od tego, który zapamiętałem. Szczegóły, fakty, często już zapomniane, zgadzają się - diagnoza budzi mój sprzeciw. Nigdy wówczas nie przyszło mi do głowy, że żyję w kraju "udręczonym" - a tak Polskę początku lat 90. nieustannie nazywa Walc. Jego szydercza publicystyka łączy wszystkie niemal, zdawałoby się sprzeczne ze sobą, lamenty, jakie wówczas krążyły po Polsce: że Balcerowicz zrujnował, że Kościół zastąpił partię, że komuna nadal rządzi. Lamenty, jakie słyszało się od postkomunistów i radykalnych antykomunistów.
Nie sposób tego wszystkiego zrozumieć, nie pamiętając o twórczości Walca z czasów dysydenckich. Pisałem. że była to publicystyka człowieka szczęśliwego, który odnalazł swój świat. Zaś o tomie "Ja tu tylko sprzątam" Ryszard Holzer trafnie napisał, że to "opowieść o końcu miłości". Tej miłości, która właśnie w czasach dysydenckich rozkwitła. Walc odrzuca rzeczywistość początków II RP, ponieważ chciałby ją widzieć jako kontynuację - i spełnienie anielskiej rzeczypospolitej dysydentów końca lat 70. Tymczasem anielskość nie wytrzymuje próby normalności.
Walc pisze ze swoistą gorzką dumą, że należy do "wymierającego" gatunku - niezależnego inteligenta polskiego. Jego teksty to zapis postępującej samotności intelektualnej, ale samotności z wyboru: stąd paniczne reakcje, gdy ktoś nieopatrznie bierze go za sojusznika swej politycznej gry. Kiedyś jego przeciwnikiem był komunistyczny system; teraz staje się nim świat, taki jaki jest - zamieszkany przez ludzi, nie i aniołów.
Ostatni felieton z "Życia Warszawy" jest polemiką z Jackiem Kuroniem, do którego skądinąd Walc ma - co widać z innych tekstów - stosunek kultowy. W kilka miesięcy później, w pół roku po śmierci Walca, wybory wygrają postkomuniści. O czym już, niestety, Walc tekstu nie napisał, choć sam fakt nieśmiało przewidywał.
I tak jak denerwował, tak teraz jego nieprzewidywalnej inteligencji brak.
« Bratkowski Piotr, Gdy zabrakło aniołów, Gazeta Wyborcza 14-15 lutego 1998